Rzucili pracę i idą dookoła Polski. Dla chorych na stwardnienie rozsiane

Marsz wzdłuż granic Polski ma promować obywatelski projekt ustawy, która pomoże chorym na stwardnienie rozsiane rodakom. Piechurzy przyzwyczaili się już do nieufności Straży Granicznej, ale wciąż zachwyceni są gościnnością, z jaką się spotykają.

Początkowo pomysł wydawał się szalony, ale Marek Chorąży nie należy do ludzi, którzy spełniają się podczas ośmiogodzinnej pracy biurowej. Mieszkał już we Francji i Hiszpanii, odwiedził Chiny, Monaco, Liechtenstein, Szwajcarię, Austrię i Niemcy. Lubi działać i podróżować.

Miał dziewczynę chorą na stwardnienie rozsiane (SM), choroba jest też obecna w jego rodzinie. Dlatego nie ma wątpliwości, że problem jest poważny. Tym bardziej, że tylko w Polsce terapia tej choroby jest ściśle ograniczona czasowo.

- Przez trzy lata trwa kuracja i rehabilitacja. W tym czasie chorzy pracują i w miarę normalnie żyją. Po trzech latach to się kończy, "temu panu już dziękujemy". I zaczyna się problem: koniec rehabilitacji, rozwój choroby i renta, na którą składamy się wszyscy. To przecież bez sensu - kręci głową piechur.

Polskie Towarzystwo Stwardnienia Rozsianego przygotowało więc projekt wniosku o zmianę przepisów. - Nie chcemy być traktowani w Polsce po macoszemu - podkreśla przewodnicząca Rady Oddziału Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego w Gdańsku Renata Patzer. Projekt ma gwarantować opiekę lekarską tak długo, jak przynosi ona efekty. Tak jest we wszystkich krajach Zachodniej Europy.

Marsz dookoła Polski ma wspierać ten projekt. Marek Chorąży idzie z kolegą Konradem Strycharskim, który rzucił dobrą pracę w logistyce, by móc mu towarzyszyć. Marsz potrwa ok. pięciu miesięcy. Do przejścia od startu do mety jest ok. 4 tys. km. Wszystko na piechotę, żadnej taryfy ulgowej.

- Ludzie czasem się zatrzymują i chcą nas podwieźć. Ostatnio w lesie usłyszeliśmy, że "tu nas przecież i tak nikt nie zobaczy". Zawsze odmawiamy, trzeba być w porządku wobec siebie i sprawy - podkreśla kipiący optymizmem Chorąży.

W drogę wyruszyli 3 maja w Katowicach. W poniedziałek wmaszerowali do Trójmiasta, bo dziennie pokonują 35-55 km. Na krótkich odcinkach dołączają do nich inni śmiałkowie, ale całą trasę pokonają sami. Przeszli już najtrudniejszy odcinek górski, teraz w sandałach i z 10-cio kilogramowymi plecakami idą dalej. W nieznane?

- Wcale nie. Na drodze spotykamy przesympatycznych ludzi. Przez pierwsze dwa miesiące nie musieliśmy nawet rozstawiać namiotu. Gdy ludzie słyszą dokąd i po co idziemy, spotykamy się z ogromną gościnnością. Noclegi załatwiamy w dwóch najlepszych punktach informacyjnych w każdej wsi - na plebani lub w barze. Tam można się wszystkiego dowiedzieć - śmieje się Chorąży.

Podczas marszu musieli uważać na pograniczników, bo wprawdzie w strefie Schengen niemal na samej granicy są wydeptane ścieżki, to poza nią spotykali się z nieufnością strażników granicznych. Kłopotów nikt im jednak nie sprawia.

- Z natury wszyscy jesteśmy dobrzy, tylko czasem o tym zapominamy. Gdy sobie przypominamy jest fajnie - uśmiecha się piechur z misją, w wolnych chwilach instruktor tenisa ziemnego.

Źródło: www.trojmiasto.pl

ostatnia aktualizacja: 2010-07-19
Komentarze
Polityka Prywatności